Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/099

Ta strona została przepisana.

stał ostatni kawałek materjału palnego w sztolni Dochart.
— Tutaj panie James — rzekł Szymon Ford, podnosząc swój oskard — tutaj napoczniemy ścianę, po za którą na mniejszej lub większej głębokości znajduje się żyła, której obecność i istnienie stwierdzam.
— Czy to na powierzchni tej ściany zauważyliście obecność gazu? — zapytał inżynier.
— Tak jest, panie James — odrzekł Szymon Ford — i zapaliłem go, zbliżając tylko lampkę do warstw łupkowych. Henryk to samo sprawdził.
— W jakiej wysokości? — zapytał James Starr.
— Na dziesięć stóp po nad poziomem gruntu — odrzekł Henryk.
James Starr usiadł na skale. Rzekłbyś, że węszył nosem powietrze pieczary i spoglądał na dwóch górników, jakby powątpiewał w prawdę ich słów, z taką stanowczością wygłoszonych.
Bo też istotnie węglowodór nie jest zupełnie bezwonny, a inżynier zdziwił się zrazu, że węch, który miał bardzo delikatny, nie odczuwał obecności gazu wybuchającego. Wistocie, jeżeli ten gaz znajduje się w powietrzu, to chyba w nader małej ilości. A zatem nie było obawy wybuchu i można było bezpiecznie otworzyć