Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/122

Ta strona została przepisana.

ni, zdaje się wskazywać, że jej rozległość przynajmniej wzdłuż, jest bardzo znaczną.
— I wzdłuż i wszerz, panie James — odparł Szymon Ford.
— Dowiemy się o tem wkrótce.
— Ręczę za to! Może pan polegać na moim instynkcie starego górnika. Nigdy mnie nie omylił!
— Pragnę temu wierzyć, Szymonie — odrzekł inżynier z uśmiechem. — Ale zresztą, o ile mogę sądzić z tych krótkich oględzin, posiadamy teren eksploatacyjny, który przez wieki się nie wyczerpie!
— Wieki! — zawołał Szymon Ford. — Bardzo temu wierzę, panie James! Tysiąc lat minie i więcej, zanim zostanie wydobyty ostatni kawał węgla z naszej nowej kopalni!
— Oby was Bóg wysłuchał — rzekł Szymon Ford. — Co do gatunku węgla, który tu widnieje na ścianach....
— Znakomity, panie James, znakomity! — zawołał Szymon Ford. — Zobacz pan sam!
I to mówiąc, oderwał oskardem kawał czarnej skały.
— Patrz pan! patrzcie wszyscy — powtarzał, podnosząc węgiel do lampki. — Powierzchnie tego odłamka są błyszczące! Będziemy mieli węgiel tłusty, bogaty w części żywiczne! A jak