Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/129

Ta strona została przepisana.

a teraz w drogę. Henryku naprzód! panie James, proszę iść za nim, dalej Magdaleno, a ja zamknę pochód. Nadewszystko nie rozdzielajmy się i następujmy sobie na pięty.
Należało ściśle trzymać się rozkazu starego nadsztygara. Po omacku niepodobnem było zmylić drogi. Trzeba tylko było zastąpić oczy rękoma, i spuścić się na ten instykt, który u Szymona Ford i jego syna stawał się drugą naturą.
James Starr i jego towarzysze szli w porządku oznaczonym. Milczeli, ale myśleli ciągle w jaki sposób się uchronić od napadów, tak tajemniczo przygotowanych?
Henryk z rękami rozpostartemi, szedł śmiało naprzód, dotykał kolejno obu ścian galerji. Jeżeli znajdował jaki otwór, jakie przejście poprzeczne, poznawał ręką, że nie należy weń wchodzić i trzymał się prostej drogi.
Śród głębokiej ciemności, do której oczy przywyknąć nie mogły, gdyż była zupełną, ten odwrót trwał ze dwie godziny blizko i James Starr mniemał, iż muszą być niedaleko wejścia.
W istocie, w tejże chwili Henryk się zatrzymał.
— Czyż nareszcie przybyliśmy do końca galerji? — zapytał Szymon.
— Tak jest — odrzekł młody górnik.
— No, to musisz znajdować pod ręką otwór,