Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/139

Ta strona została przepisana.

zewnątrz rozległy się okrzyki trwogi. Jakób Ryan przerwał swe opowiadanie i wszyscy spiesznie opuścili stodołę.
Noc była ciemna. Deszcz długiemi strumieniami siekł powierzchnię wybrzeża.
Dwóch czy trzech rybaków, opartych o skałę, wołało z całych sił. Jakób Ryan i jego towarzysze pobiegli w ich stronę.
Krzyki te nie odnosiły się jednak do mieszkańców folwarku ale do okrętu, który bezwiednie leciał na zgubę.
W istocie, ciemna masa widniała teraz w niewielkiej oddali. Był to okręt, łatwo dający się poznać po światłach, które nosił, białe na najwyższym maszcie, zielone poniżej, a czerwone u spodu. Widać go więc było, jak się zbliżał i pędził całą siłą ku brzegom.
— Okręt, na zatracenie idący? — zawołał Jakób Ryan.
— Tak jest — odrzekł jeden z rybaków — i teraz choćby chciał, nie mógłby już skręcić na bok.
— Sygnałów, sygnałów! — wołano na wszystkie strony.
— Jakich? — zapytał jeden z rybaków. — Na taki wicher niepodobna utrzymać ani jednej pochodni.