Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/142

Ta strona została przepisana.

twowierność jego, acz silna, nie mogłaby go wstrzymać od tego kroku.
Ale było zapóźno. Usłyszano straszny trzask wśród ryku żywiołów.
Okręt obrócił się tyłem. Ognie jego zagasły. Linia biaława znikła na chwilę, statek ją sobą pokrywał, pokładał się na bok i rozbijał o skały.
I w tejże chwili dziwnym zbiegiem okoliczności, długi płomień na zamku znikł, jakby zerwany siłą wichru z nad wieży. Morze, niebo i wybrzeże, pogrążyły się na nowo w ciemnościach.
— Dama ognista! — zawołał po raz ostatni Jakób Ryan, gdy to zjawisko nadziemskie znikło z przed jego oczów.
Wtedy ci zabobonni szkoci, którzy nie mieli dosyć odwagi do zwalczenia urojonego niebezpieczeństwa, odnaleźli ją całą, gdy chodziło o ocalenie bliźnich. Za pomocą lin wpuszczonych w morze, rzucili się, uwiązani na nich, na pomoc rozbitego okrętu.
Udało im się szczęśliwie wyrwać kapitana i ośmiu ludzi z załogi z paszczy bałwanów; złożono ich na brzegu, ale niektórzy z ratujących, a w tej liczbie Jakób Ryan, zostali silnie porozbijani o skały.