Któż jednak zaręczy, czy w obecnej okoliczności jakaś zbrodnicza ręka nie przypomniała sobie dawnych tradycji rozbójników morskich.
Tak też myślała policja, wysłana na miejsce, pomimo zapewnień Jakóba Ryan i jego towarzyszy.
Zabobonni ci ludzie, słysząc, iż pomimo wszystkiego będzie przeprowadzone śledztwo, rozdzielili się na dwa obozy; jedni ruszali ramionami i czekali końca; drudzy, więcej tchórzliwi, zapewniali, że niezadługo najstraszniejsze katastrofy zostaną sprowadzone przez duchy nadziemskie.
Przeprowadzono jednak śledzwo bardzo skrupulatnie. Policjanci przenieśli się do zamku Dundonald i rozpoczęli drobiazgowe poszukiwania.
Urzędnik, przewodniczący wyprawą, chciał najpierw zbadać, czy grunt zachował jakieś ślady kroków ludzkich. Niepodobna jednak było znaleść najlżejszych znaków ani dawniejszych, ani nowych. Ziemia zupełnie wilgotna po wczorajszych deszczach zachowałaby niezawodnie jakieś ślady stóp.
— Ślady stóp chochlików! — zawołał Jakób Ryan, dowiedziawszy się o niepowodzeniu pierwszych poszukiwań, to zupełnie to samo, co szukać śladów ognika błędnego na bagnach.
Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/147
Ta strona została przepisana.