Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/159

Ta strona została przepisana.

— Biegnijmy do tego ognia, panowie! — zawołał pan W. Elphiston.
— Ogień chochlików! — krzyknął Jakób Ryan. Nigdy go nie dosięgniemy!
Prezes Instytucji Królewskiej i ajenci, nie zbyt skłonni do zabobonów, rzucili się w stronę ruchomego światła.
Jakób Ryan wziął na odwagę i puścił się za nimi. Pogoń była długa i męcząca. Pochodnię niosła jakaś istota drobna i małego wzrostu, ale dziwnie zwinna. Co chwila zdawała się ginąć za jakimś murem; następnie widziano ją znowu w głębi poprzecznej galerji. Znowuż znikało światło, aż nagle ukazywało się płonące żywszym jeszcze blaskiem. W istocie, przestrzeń pomiędzy niem, a ścigającymi, nie zmniejszała się wcale, a Jakób twierdził nie bez podstawy, że go nigdy nie dosięgną.
Po godzinie próżnej gonitwy, pan W. EIphiston i jego towarzysze weszli do części południowo zachodniej sztolni Dochart. Zapytywali sami siebie, czy nie byli igraszką jakiegoś niepochwytnego błędnego ognika.
Naraz zdało im się, że przestrzeń pomiędzy nimi i tym ognikiem zmniejszała się po trochu. Byłoż to zmęczenie ze strony istoty uciekającej,