Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/160

Ta strona została przepisana.

czy też chęć wciągnięcia pana W. Elphiston i jego towarzyszy do miejsca, gdzie mieszkańcy folwarku zostali może również wciągnięci? Nie podobna było odpowiedzieć na to pytanie.
Ajenci widząc, że się przestrzeń zmniejsza, przyspieszyli kroku. Światło, które się ciągle trzymało dotąd na dwieście kroków przed nimi, obecnie oddalonem było o pięćdziesiąt zaledwie. Przestrzeń ta zmniejszyła się jeszcze, niosący pochodnię stawał się widzialnym. Czasami, gdy odwracał głowę, można było poznać niewyraźny profil twarzy ludzkiej i Jakób sam musiał przyznać, że nie należał do istoty nadziemskiej, chyba, że który z chochlików przybrał na siebie ludzką postać.
To też podwajając kroku, zawołał:
— Dalej, dalej towarzysze! Już się męczy widocznie. Dogonimy go niezadługo, a jeżeli mówi tak gładko, jak ucieka, musi nam opowiedzieć wszystko!
Pogoń stawała się jednak coraz trudniejszą. Wśród ostatnich zagłębin kopalni, wąskie tunele krzyżowały się ciągle, jak aleje labiryntu. Pośród nich, istota niosąca pochodnię, mogła łatwo ujść przed pogonią ajentów. Wystarczało, by zgasiła pochodnię i rzuciła się w bok, w jakiś kąt ciemny.