Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/172

Ta strona została przepisana.

i u arkad, podtrzymujących sklepienia, zasługiwało w zupełności na pochwały, oddawane mu przez przewodniki Murray i Joanne.
To też na zwiedzających nie zbywało nigdy.
Mieszkańcy Coal-city dumni byli ze swego miasta, rzadko je opuszczali, naśladując w tem Szymona Ford, który znów nigdy zeń wychodzić nie chciał.
Stary nadsztygar twierdził, że tam „na górze” deszcz ciągle pada, a co prawda, biorąc w rachubę klimat królestwa Zjednoczonego, nie mylił się tak bardzo.
Rodziny, zamieszkujące nową Aberfoyle, rozwijały się pomyślnie.
Przez te trzy lata doszły do pewnego stopnia dobrobytu, któregoby nigdy nie osiągnęły na powierzchni hrabstwa. Wiele niemowląt, urodzonych po rozpoczęciu robót w kopalniach, nie odetchnęło jeszcze powietrzem zewnętrznem.
Jakób Ryan też mawiał z uśmiechem:
— Niektóre już od półtora roku ssać przestały, a jeszcze światła dziennego nie widziały!
W tem miejscu wypada zaznaczyć, że Jakób Ryan przybył jeden z pierwszych na wezwanie inżyniera, zwołującego do pracy. Wesoły ten chłopiec uważał sobie za obowiązek powrócić do dawnego rzemiosła. Folwark Melrose utracił swego