Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/176

Ta strona została przepisana.

Henryk mógłby był zostać znakomitym cyceronem „leader” w tych naturalnych katakumbach, a to, co czynią przewodnicy w Alpach, na szczytach śnieżnych, wśród dnia jasnego, czyniłby w kopalni, w zupełnych ciemnościach.
To też kochał on tę nową Aberfoyle! Ileż razy z lampką u kapelusza zagłębiał się aż do ostatecznych krańców kopalni! Badał jej stawy na małej łódce, którą sam zręcznie kierował. Polował nawet, bo liczne dzikie ptactwo dostało się do kopalni, a więc bekasy i kaczki dzikie, żywiące się rybami, od których się te czarne wody roiły. Zdawało się, że oczy Henryka przywykły już do tych ciemnych przestrzeni tak, jak oczy marynarza do dalekich widnokręgów.
Henryk, przebiegając w ten sposób kopalnię, żywił nadzieję, że odnajdzie kiedyś istotę tajemniczą, za pomocą której, prawdę mówiąc, on i jego towarzysze zachowani zostali przy życiu. Czy udadzą mu się te poszukiwania? Tak, wierzył w to, gdyż wierzył w swoje przeczucia. Ale, sądząc po niefortunnych dotąd poszukiwaniach, zdawało się, że nie dojdzie tajemnicy.
Kroki nieprzyjazne, wymierzone dawniej przeciw rodzinie Fordów, przed odkryciem no-