wiedzieć w którą stronę rozciągała się ta galerja i czy dochodziła do jakiej przepaści.
Położył się na ziemi i zaczął pełzać. Ale w tejże samej chwil napotkał jakąś zaporę.
Dotknąwszy się, uczuł pod ręką ciało leżące na ziemi.
Cofnął się w pierwszej chwili, ale zaraz wrócił.
Zmysły go nie myliły. Było to w istocie ciało. Uniósł je na ręce i przekonał się, że chociaż zlodowaciałe u kończyn, ciało to martwem nie było, ani ostygłem zupełnie.
Przyciągnął je do siebie na dno szybu, podniósł nań światło lampki i zawołał nagle:
— Ależ to dziecko!...
Dziecko, znalezione na dnie tej przepaści, oddychało jeszcze, ale oddech jego tak był słabym, że Henryk mógł się obawiać, by nie ustał za chwilę. Trzeba było, nie tracąc czasu, zanieść dziecko do otworu szybu, a ztamtąd na folwark, gdzie Magdalena by je wzięła w opiekę.
Henryk, zapominając o wszystkiem innem, przymocował napowrót sznur do pasa, przywiązał lampkę, uniósł dziecko lewą ręką a prawą dał znak, by linę do góry wciągano.
Sznur się wyprężył natychmiast i rozpoczęło się wznoszenie do góry.
Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/190
Ta strona została przepisana.