Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/229

Ta strona została przepisana.

Konstelacje zarysowały się wyraźniej na ciemnem tle firmamentu, który wiatr oczyszczał powoli.
Nella patrzyła ciekawie na te miliony gwiazd świecących, które się nad jej głową roiły.
— Jeżeli to są słońca — mówiła — jakżeż oczy moje mogą znieść ich blasku?
— Moje dziecko — rzekł James Starr — są to słońca istotnie, ale słońca te wirują w niezmiernem od nas oddaleniu. Najbardziej zbliżoną z tych tysiąca tysięcy gwiazd, które na nas patrzą, jest jedna z gwiazd Liry, Wega, którą tam widzisz prawie u zenitu, a i ona jest o pięćdziesiąt tysięcy miliardów mil od nas odległą. Blask jej przeto nie może razić oczów twoich. Ale nasze słońce wstanie jutro rano o trzydzieści osiem milionów mil tylko od nas dalekie, a żadne oko ludzkie spojrzeć nań nie może, gdyż razi ono silniej od żaru płomieni. Ale chodźmy dalej.
Puszczono się w drogę.
James Starr trzymał Nellę za rękę. Henryk szedł u jej boku. Jakób chodził tu i tam, jak pies wierny, niecierpliwiący się z powolnej podróży pana swego.