Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/297

Ta strona została przepisana.

Silfax spostrzegł płynącego. W mgnieniu oka stłukł szkło lampki, wyrwał z niej knot zapalony i poruszył nim w powietrzu.
Grobowe milczenie zaległo nad całem zgromadzeniem.
James Starr, zrezygnowany, dziwił się, że nieunikniona eksplozja dotąd nie zniszczyła nowej Aberfoyle.
Silfax zrozumiał, że gaz zbyt lekki do utrzymania się w dolnych warstwach powietrza, musiał się nagromadzić pod samem sklepieniem.
Skinął na harfanga, który natychmiast uchwycił w swe szpony knot ognionośny i tak jak dawniej w sztolni Dochart, zaczął się z nim wznosić ku górze, w kierunku wskazanym mu ręką starca.
Jeszcze kilka sekund, a nowa Aberfoyle istnieć przestanie.
W tej chwili Nella wysunęła swą rękę z dłoni Henryka.
Spokojna i natchniona zarazem, pobiegła na brzeg jeziora.
— Harfang! harfang! — zawołała dźwięcznym swym głosem — do mnie, chodź do mnie!
Wierny ptak, zdziwiony, zatrzymał się na chwilę, jakby się wahał. Nagle, widać poznał Nellę, bo rzucając knot zapalony w wodę, zatoczył wielkie koło i przypadł do stóp dziewczęcia.