Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/065

Ta strona została przepisana.

kającą na wschód, a ognie jej niknęły w oddali. Była to fregata. Czułem że jestem zgubiony.
— Ratunku! ratunku! — wołałem, płynąc z rozpaczliwem wysileniem za okrętem.
Suknie mi przeszkadzały w pływaniu; przemokły i przylgnęły mocno do mego ciała, paraliżując wszystkie moje ruchy. Tonąłem, krztusiłem się…
— Ratunku!
Był to ostatni mój krzyk; usta napełniła mi woda; ciężar bezwładnego ciała ciągnął mnie w przepaść…
Nagle silna dłoń pochwyciła mnie za suknie i szybko wyciągnęła na wierzch; usłyszałem, tak, usłyszałem następujące wyrazy:
— Niech pan będzie łaskaw wesprzeć się na mojem ramieniu, to będzie mu daleko wygodniej pływać.
Uchwyciłem za rękę mego wiernego Conseil’a,
— To ty! — wołałem — ty!
— Ja sam — odpowiedział Conseil— na wasze rozkazy.
— Wstrząśnienie wyrzuciło cię razem zemną w morze?
— Bynajmniej. Lecz ponieważ jestem u was w służbie, poszedłem za panem.
Poczciwy chłopiec uważał to za rzecz bardzo naturalną.
— A fregata? — zapytałem.
— Fregata! — odrzekł Conseil, wykręcając się na grzbiecie — zdaje mi się, że nie warto liczyć, na nią.
— Co ty mówisz?
— Mówię, że w chwili kiedym za wami wskoczył w wodę, słyszałem jak na pokładzie wołano: „Śruba i ster są strzaskane!…”