siły tak, abyśmy ich wyczerpywać jednocześnie nie potrzebowali — i oto cośmy uradzili: Jeden położy się na grzbiecie nieporuszony, z rękami na piersiach skrzyżowanemi, a drugi płynąc popychać go będzie przed sobą. Tak zmieniając się co dziesięć minut, mogliśmy pływać jeszcze kilka godzin, a może nawet i do rana.
Wątła to wprawdzie szansa, ale nadzieja tak głęboko zakorzeniona jest w sercu człowieka! Zresztą, było nas dwóch; a nadto, jakkolwiek to zdawać się może nieprawdopodobnem, nie mogłem stracić wszelkich iluzyi, nie mogłem „rozpaczać.”
Spotkanie fregaty z wielorybem miało miejsce około jedenastej wieczorem. Do dnia brakowało jeszcze ośm godzin, ale zmieniając się kolejno, mogliśmy pływać przez ten czas — tem więcej, że morze było bardzo spokojne. Niekiedy usiłowałem przeniknąć wzrokiem te ponure ciemności, wśród których błyszczała tylko fosforescencya wywołana poruszeniami naszemi. Patrzałem na świetlna falę rozbijającą się o moją rękę. Wyglądało to jakbyśmy byli zanurzeni w kąpieli z merkuryuszu.
Około pierwszej po północy czułem się mocno strudzonym. Napadały mnie drętwienia i kurcze we wszystkich częściach ciała. Conseil musiał mnie podtrzymywać; na nim więc jednym polegało teraz ocalenie nas obu. Niezadługo usłyszałem mocno przyśpieszony i krótki oddech biednego chłopca, wyczerpującego ostatnie swe siły.
— Puść mnie, puść mnie! — zawołałem.
— Opuścić pana? nigdy! chyba ja sam wprzód utonę!
W tej chwili wśród rozstępującej się chmury, którą