Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/068

Ta strona została przepisana.

wiatr pędził na wschód, ukazał się księżyc i blaskiem swych promieni rozjaśnił powierzchnię morza. Dobroczynne to światło orzeźwiło nasze siły. Podniosłem głowę, rzuciłem ciekawym wzrokiem na wszystkie strony. Spostrzegłem fregatę w odległości pięciu mil od nas; wyglądała jak wielka czarna masa, trudna do rozeznania. Lecz nie mogłem dojrzeć nigdzie łodzi.
Chciałem krzyczeć, lecz nacóżby się to przydało z takiej odległości? Wargi moje napuchnięte żadnego nie mogły wydać głosu. Conseil silniejszy odemnie usiłował wołać i słyszałem go kilkakroć powtarzającego:
— Ratunku! ratunku!
Odpoczywaliśmy przez chwilę słuchając bacznie, i może to było złudzenie w skutek napływu krwi do ucha — ale zdawało mi się, że głos jakiś odpowiedział na wołanie Conseil’a.
— Czy słyszałeś? — wyszeptałem z cicha.
— Słyszałem!
Conseil zrozpaczonym głosem jeszcze raz wołał o ratunek.
Tym razem już się nie myliliśmy. Głos ludzki odpowiedział na nasze wołanie. Byłże to głos jakiego nieszczęśliwego, równie jak my opuszczonego wśród oceanu, jakiej drugiej ofiary wstrząśnienia okrętu? A może to łódź z fregaty wysłana, nie mogła znaleźć nas w ciemności?
Conseil zrobił ostatnie wysilenie, oparł się na mojem osłabionem ramieniu, podniósł się napół z wody i nagle opadł z sił wyczerpnięty,
— Cóż widziałeś?