Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/069

Ta strona została przepisana.

— Widziałem… — szeptał — widziałem… ale nie mówmy o tem… zbierzmy nasze siły!…
Co widział? nie wiem. Lecz nie pojmuję dlaczego wtedy pierwszy raz na myśl przyszedł mi potwór!… Ależ ten głos?… Minęły już czasy, w których Jonasze szukali schronienia w brzuchu wielorybów!
Conseil tymczasem ciągnął mnie ze sobą; podnosił biedak niekiedy głowę, patrzył przed siebie i wydawał krzyk, na który z coraz bliższej odległości odpowiadał głos jakiś. Zaledwie wszystko to słyszeć mogłem. Siły moje wyczerpywały się zupełnie; palce mi posztywniały, ręka obezwładniała; usta moje konwulsyjnie otwarte, napełniły się wodą słoną; zimno dreszczem na wskróś mnie przejmowało. Podniosłem głowę ostatni raz, potem zanurzyłem się…
W tej chwili uderzyłem się o jakieś twarde ciało, za które się uchwyciłem. Dalej, czułem że mnie wyciągano na wierzch z wody, że pierś moja swobodniej oddychała i zemdlałem…
Lecz wkrótce wróciłem do przytomności, dzięki silnemu tarciu mego ciała. Otworzyłem oczy…
— Conseil! — wyszeptałem.
W tej chwili przy słabym blasku księżyca zachodzącego za widnokrąg, dojrzałem twarz nie Conseil’a wprawdzie, lecz twarz, którą zaraz rozpoznałem.
— Ned! — zawołałem.
— W swojej własnej osobie! Ned, panie, pędzący za swą, nagrodą! — odrzekł Kanadyjczyk
— Tyś także wpadł w morze, przy wstrząśnieniu fregaty?
— Tak jest, panie profesorze, lecz szczęśliwszy