wnątrz tego statku. Czy posuwał się on naprzód, czy był na powierzchni oceanu, czy też zanurzył się w jego głębinach — odgadnąć tego nie mogłem.
Jednakże światło nie bez przyczyny się ukazało. Sądziłem, że w ślad za niem przyjdą i ludzie. Nie oświetla się miejsca, w którem się chce zapomnieć istot tam zamkniętych.
Nie omyliłem się. Wkrótce posłyszeliśmy hałas odsuwanych rygli; drzwi się uchyliły, weszło dwóch ludzi.
Jeden był małego wzrostu, muskularny, barczysty, z członkami silnie rozrośniętemi, z głową dużą, obficie pokrytą czarnemi włosami, z wąsem gęstym, wzrokiem żywym i przenikliwym — w całej swej postawie nacechowany tą południową żywością, która charakteryzuje we Francyi ludność prowansalską. Diderot słusznie utrzymywał, że gest człowieka jest metaforycznym. Ten mały człowieczek żywem był zdania tego twierdzeniem. Czuć było odrazu, że w zwykłej swej mowie musiał on hojnie używać prozopopei, metonimii, lub innych tego rodzaju postaci mowy — czego zresztą nigdy sprawdzić nie mogłem; gdyż w obecności mojej używał zawsze jakiegoś szczególnego i całkiem dla mnie niezrozumiałego języka.
Drugi nieznajomy zasługuje na bardziej szczegółowe opisanie. Jaki uczeń Gratiolet’a lub Eugela, z jego fizyonomii czytałby jak z otwartej księgi. Ja poznałem w nim odrazu przeważne jego przymioty — ufność w sobie samym, bo głowa jego wspaniale odbijała na luku z linii jego ramion, a czarne jego oczy z chłodną spoglądały pewnością; spokój, bo skóra jego blada raczej niż kolorowa, stwierdzała krew zimną;
Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/077
Ta strona została przepisana.