Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/093

Ta strona została przepisana.

śruby; zapewne zanurzony w przepaści wód, nie należał już do ziemi. Ponure to milczenie przerażało mnie.
Nie umiałem sobie zdać sprawy z czasu, przez jaki już byliśmy zamknięci. Traciłem nadzieję, jaką powziąłem po pierwszem ujrzeniu naszego dowódzcy. Słodycz spojrzenia tego człowieka, łagodny wyraz jego fizyonomii, jego szlachetna postawa — wszystko to zacierało się w mych wspomnieniach. Zagadkowa ta postać ukazywała mi się teraz taką, jaką koniecznie być musiała: nie wzruszoną, okrutną. Czułem że człowiek ten zerwał z ludzkością, zabronił do siebie przystępu wszelkiemu uczuciu litości, został wrogiem swych bliźnich, którym musiał wypowiedzieć wieczną, wojnę!
Chciałże nas zamorzyć głodem wtem ciasnem więzieniu?
Ta straszna myśl ogarnęła mnie całego, a rozdrażniony jeszcze głodem, zapadłem w straszne przerażenie. Conseil stał spokojny, Ned-Land ryczał z wściekłości.
W tej chwili dał się słyszeć szmer z zewnątrz. Kroki rozległy się po metalowej podłodze. Odsunięto wrzeciądze, drzwi otworzono i ukazał się sługa okrętowy.
Zanim zdążyłem przeszkodzić, Kanadyjczyk rzucił się już na niego, powalił go na ziemię i ścisnął go za gardło. Sługa dusił się pod tym uściskiem.
Conseil poskoczył na pomoc biedakowi na pół już uduszonemu — a i ja zabierałem się poprzeć mego służącego, gdy nagle jak przybity do ziemi wstrzymałem się, słysząc te wyrazy po francuzku:
— Uspokój się mości Land, a pan panie profesorze chciej mnie posłuchać.