Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/139

Ta strona została przepisana.

ziemnych gadów. Teraz rozumiałem dla czego pomimo jak najlepszej lunety, statek ten brano zawsze za morskiego potwora.
Ku środkowi platformy, łódka do połowy obsadzona w pudle statku, tworzyła niewielką wyniosłość. Z przodu i z tyłu wznosiły się dwie klatki średniej wysokości, o ścianach nachylonych, w większej części zajętych przez grube szkła soczewkowe; jedna mieściła w sobie sternika kierującego Nautilusem, w drugiej błyszczała potężna latarnia elektryczna oświetlająca nam drogę. Morze było wspaniałe, niebo czyste bez chmurki. Szerokie falowania oceanu zaledwie uczuć się na statku dawały. Lekki wietrzyk wschodni marszczył powierzchnię wód. Widnokrąg ze mgły oczyszczony, pozwalał na najdokładniejsze obserwacye.
Nic zgoła nie widzieliśmy koło siebie. Ani skały… ani wysepki… ani śladu Abrahama Lincolna… tylko pustynia…nieskończoność.
Kapitan uzbroiwszy się w sekstant zmierzył wysokość słońca, z której miał obliczyć szerokość geograficzną. Czekał w tym celu kilka minut, aż gwiazda dotknęła brzegu widnokręgu. W czasie dokonywania obserwacyi, nie drgnął mu ani jeden muskuł; zdawało się, że instrument przymocowany jest do marmurowej ręki.
— Południe — rzekł — i jeśli pan chcesz panie profesorze…
Rzuciłem okiem poraz ostatni na fale trochę żółtawe japońskich wybrzeży, i zeszedłem do wielkiego salonu.
Kapitan naznaczył punkt na mapie, obliczył chronometrycznie długość geograficzną, którą skontrolo-