Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/151

Ta strona została przepisana.

Zachwyt nasz utrzymywał się ciągle na najwyższym punkcie. Wykrzykników było bez liku. Ned nazywał ryby, Conseil klasyfikował je, ja podziwiałem zwinność ich ruchów i piękność kształtów. Nigdy przedtem nie widziałem tych zwierząt żywych, swobodnych w ich właściwym żywiole.
Nie będę opisywał tej rozmaitości karmiącej nasze oczarowane oczy, tego zupełnego zbioru mórz japońskich i chińskich. Ryby zbierały się liczniej niż ptaki w powietrzu, przywabiane olśniewającą jasnością światła elektrycznego. Nagle zrobiło się widno w salonie. Metalowe ściany zasunęły się, czarujące widzenie znikło. Długo jeszcze o niem marzyłem, nareszcie wzrok mój napotkał narzędzia zawieszone na ścianach. Bussola wskazywała zawsze kierunek północno-wschodni; manometr, ciśnienie pięciu atmosfer odpowiadające głębokości pięćdziesięciu metrów — a loch elektryczny (szybkomierz) szybkość piętnastu mil na godzinę.
Oczekiwałem na kapitana Nemo, ale się wcale nie pokazał. Zegar wskazywal piątą godzinę.
Ned-Land i Conseil powrócili do swej kajuty, ja do mego pokoju. Znalazłem tam przygotowany obiad. Składał się z zupy żółwiowej z najdelikatniejszych żółwi przygotowanej, z barweny o białem mięsie, której wątroba oddzielnie przyrządzona, wyborną dała potrawę, i z mięsa cierniopłetwej holokanty cesarskiej, która delikatnością smaku, według mnie, łososia przewyższa.
Przepędziłem wieczór na czytaniu, pisaniu i rozmyślaniu. Potem, gdy sen mię zaczął morzyć, wyciągnąłem się na pościeli i usnąłem, a Nautilus tymczasem mknął bystrym prądem Rzeki Czarnej.