Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/154

Ta strona została przepisana.

Jedenastego listopada świeże powietrze rozchodzące się wewnątrz Nautilusa, uprzedziło mię żeśmy wrócili na powierzchnię oceanu, żeby odnowić zapas tlenu. Zwróciłem się ku środkowym schodom, i wyszedłem na platformę.
Dochodziła szósta ranu. Powietrze było mgliste, morze szare ale spokojne. Zaledwie kołysały się fale. Czy kapitan Nemo, którego spodziewałem się tu spotkać, nadejdzie? Ujrzałem tylko sternika, uwięzionego w swej szklanej klatce. Usiadłszy na krawędzi pudła statku, z rozkoszą wciągałem w płuca słone wyziewy.
Wschodzące słońce rozproszyło powoli mglę. Promienna gwiazda wynurzała się z wschodniego horyzonta. Morze zapłonęło od niej jak zapalona podsypka prochu. Rozwiane w górze chmury, zabarwiły się żywemi, mieniącemi się w cudne odcienia kolorami, a mnóstwo „języków kocich” [1] zapowiadało całodzienny wiatr!
Ale co znaczył wiatr dla Nautilusa, którego burze nie mogły zastraszyć.
Podziwiałem ten rozkoszny wschód słońca, tak wesoły i ożywczy — gdy naraz usłyszałem że ktoś wchodzi na platformę.

Gotowałem się powitać kapitana, ale to był jego porucznik. Przeszedł platformę, zdając się nie spostrzegać mej obecności. Przyłożywszy potężną lunetę do oczu, zbadał z niezmierną uwagą wszystkie punkta horyzontu. Potem zbliżył się do klapy i wymówił zdanie, którego brzmienie dokładnie tu powtarzam. Za-

  1. Małe białe chmurki, lekkie i nastrzępione po brzegach.