Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/169

Ta strona została przepisana.

wdziwie skaczące muszle, wartalki gruszkowate, czerwone kassydy, stromby białoskrzydłe, i tyle innych tworów oceanu. Ale trzeba było iść — i szliśmy dalej, a tymczasem przepływały nam nad głowami gromady żywdog, ciągnąc za sobą rozkołysane ultramarynowe macki; meduzy, których opalowe lub blado-różowe parasole, osłaniały nas od promieni słonecznych, i pelagie ogonkowe któreby w ciemności posiały nam drogę fosforycznemi światełkami.
Przejrzałem wszystkie te dziwy na ćwierć milowej przestrzeni, zatrzymując się ledwie na chwilę, i zdążając za kapitanem Nemo, który mię przyzywał skinieniem. Niezadługo zmieniła się natura gruntu. Po piaszczystej równinie, nastąpił pokład lekkiego iłu, zwany przez Amerykanów „oazą,” złożony wyłącznie z krzemienistych lub wapiennych muszel. Następnie przebiegliśmy łąkę wodorostów, podmorskich roślin niewyrwanych jeszcze przez wodę, i rozradzających się z niezmierną bujnością. Te gęsto splecione trawniki, miękkie w dotknięciu stopą, mogłyby iśc o lepsze z najdelikatniejszemi dywanami, utkanemi ręką człowieka. Zieloność rozścielająca się nam pod stopami, rozwijała się jednocześnie ponad głowami. Lekka. altana z roślin morskich, zaliczonych do obfitej familii wodorostów, z której poznano już dwa tysiące gatunków — splatała się na powierzchni wód. Widziałem kołyszące się długie wstęgi fukusów, jedne kuliste, inne rurkowate; rośliny z gatunków wawrzynowatych, gałęzistych a z cieniutkim liściem; palmowate, podobne do kaktusowych wachlarzy. Zauważyłem, że rośliny zielone trzymały się najbliżej powierzchni morza, a czerwone pośredniej głębokości, pozostawiając sza-