Promień słońca dochodził jeszcze w tej głębokości, ale już słabo. Miejsce silnego blasku zajął zmrok czerwonawy, coś pośredniego między dniem a nocą. Widzieliśmy jednak dostatecznie drogę przed sobą i nie było jeszcze potrzeby wzbudzać przyrządu Rhumkorff’a.
Naraz kapitan Nemo przystanął, czekając aż się doń zbliżę — i wskazał mi ręka kilka brył czarnych wystających w cieniu w niewielkiej odległości.
— To las wyspy Crespo — pomyślałem i nie myliłem się.
Las podmorski.
Przybyliśmy nareszcie do krańca tego lasu, niewątpliwie najpiękniejszego w niezmiernej posiadłości kapitana Nemo. Dowódzca uważał las za swoją własność, i przypisywał sobie do niego prawa podobne do tych, jakie mieli pierwsi ludzie w pierwszych dniach stworzenia. Któżby zresztą mógł mu zaprzeczać prawa do posiadania tych podmorskich obszarów? Czy istniał śmielszy od niego pionier, coby z toporem w ręku przyszedł tu przerzedzać te ciemne gęstwiny?
Las podmorski tworzyły wielkie rośliny drzewne; gdyśmy się znaleźli pod jego szerokiemi sklepieniami, uderzył mnie najprzód szczególny układ rozgałęzień, którego dotychczas nigdy jeszcze nie widziałem.