To spotkanie naprowadziło mnie na myśl, że inne zwierzęta, jeszcze straszniejsze, musiały nawiedzać te ciemne gęstwiny — i że mój ubiór nie zawszeby mię zasłonił od ich napaści. Dotychczas o tem nie pomyślałem, postanowiłem zatem mieć się na baczności. Przypuszczałem zresztą, że ten wypoczynek był kresem naszej przechadzki: lecz omyliłem się, gdyż kapitan zamiast powracać na statek, puścił się dalej jeszcze na tę zuchwałą wycieczkę.
Grunt obniżał się ciągle, a po coraz wyraźniejszej jego pochyłości widocznie zmierzaliśmy do większych głębin. Była prawdopodobnie trzecia godzina, kiedyśmy doszli do wązkiej doliny, wyżłobionej między dwiema pionowemi wysokiemi opokami, i leżącej na głębokości stu pięćdziesięciu metrów. Dzięki doskonałości naszych przyrządów, przekroczyliśmy o dziewięćdziesiąt metrów granicę, którą natura zdawała się dotychczas zakreślać wycieczkom podmorskim człowieka.
Mówię sto pięćdziesiąt metrów, choć żadnym instrumentem nie mogłem oznaczyć tej odległości. Ale wiedziałem, że nawet w najprzejrzystszych morzach promienie słoneczne dalej przemknąć nie mogą. A tu właśnie zupełna otaczała nas ciemność. O dziesięć kroków nic nie podobna było dostrzedz. Szedłem po omacku, gdy nagle spostrzegłem żywy blask białego światła. Kapitan Nemo zastosował tu swój przyrząd elektryczny: towarzysz jego naśladował go. Conseil i ja poszliśmy za ich przykładem. Zakręciwszy śrubki, połączyłem cewkę z wężem szklanym, a światło czterech latarni rozjaśniło morze w promieniu dwudziestu pięciu metrów.
Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/177
Ta strona została przepisana.