Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/215

Ta strona została przepisana.

— To prawda — wtrącił Conseil; — podzielmy zatem naszą łódź na trzy części; w jednę złoży my owoce, w drugą jarzyny, a w trzecią zwierzynę, której co prawda, ani na próbkę nie widzieliśmy tu jeszcze.
— Powinna się i ona znaleźć — rzekł Kanadyjczyk.
— Więc idźmy dalej — mówiłem — ale pilnujmy się; bo choć wyspa nie zdaje się być zamieszkała, jednak może są na niej indywidua mniej niż my przebierające w zwierzynie.
— Aa! rozumiem — wtrącił Ned-Land — czyniąc znaczące poruszenie szczękami.
— Co ci się zdaje, Ned? — pytał się Conseil.
— A cóż — odrzekł Kanadyjczyk — zaczynam pojmować przyjemności ludożerstwa.
— Co też ty gadasz, mój kochany! — zawołał Conseil, ty ludożercą! To już dla mnie teraz niebezpiecznie będzie mieszkać, razem z tobą w jednej kajucie; mógłbym się obudzić którego ranka na pół zjedzony!
— Mój przyjacielu — odparł Ned — lubię cię na prawdę, ale nie tyle aż żebym cię miał zjeść, bez potrzebnie.
— Nie będę ci już ufał — mówił Conseil. — Idźmyż na polowanie, bo trzeba koniecznie czegoś temu kannibalowi, żeby mnie mój pan całego miał na swe usługi.
I tak gawędząc dalej, weszliśmy pod ciemne lasu sklepienie, przebiegając go przez jakie dwie godziny w różnych kierunkach.
Przypadek nieźle nam posłużył; znaleźliśmy roślinę jadalną, jedna z najpotężniejszych w tych okolicach podzwrotnikowych, dającą to czego brakowało na pokładzie. Byłoto drzewo chlebowe, bardzo obficie rosnące na wyspie Gueboroar; gatunek jego któryśmy