Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/220

Ta strona została przepisana.

nie zawierał w sobie. Po zniesieniu tego cośmy przynieśli, poszedłem do mego pokoju gdzie już zastałem posiłek przygotowany. Zjadłszy co było, udałem się na spoczynek.
Nazajutrz dnia 6-go stycznia nie dał się czuć na pokładzie żaden znak życia. Łódź nasza była tam gdzieśmy, ją przyczepili — postanowiliśmy więc nową zrobić wycieczkę na wyspę. Ned-Land obiecywał sobie w innej stronie lasu szczęśliwsze niż wczoraj odbyć polowanie.
O wschodzie słońca jużeśmy płynęli; łódź nasza niesiona falami bijącemi od morza ku lądowi, prędko nas do brzegu przyniosła.
Wysiadłszy, zdaliśmy się na instynkt Kanadyjczyka, co do wyboru strony w któ©ą należało się udać — i poszliśmy za tym długonogim naszym przewodnikiem. Zwrócił się on ku zachodowi, przebywszy w bród kilka strumieni, dostał się na yniosłą płaszczyznę wspaniałemi obrzeżoną lasami. Kilka zimorodków krążyło około strumienia, ale nie można było podejść ich zblizka; ta ostrożność ich była mi wskazówka, że nie ufały takim jak my dwunożnym stworzeniom — że zatem, jeżeli wyspa nie była zamieszkaną, to jednak ludzie bywają na niej.
Przebywszy łąkę dosyć bujną, podsunęliśmy się pod gaj niewielki w którym mnóstwo ptastwa latało i śpiewało.
— Nic, tylko same ptaki — rzekł Conseil.
— Ale są i takie które można jeść — odparł Ned-Land.
— Ale gdzie tam! toćto same papugi — zauważył Conseil.