— Kapitanie! — zawołałem.
Nie słyszał mnie.
— Kapitanie! — powtórzyłem dotykając jego ramienia.
— Ach! to pan — rzekł drgnąwszy i obracając się ku mnie. — No i cóż? powiodło się polowanie, nazbieraliście roślin?
— Dobrze poszto wszystko — odparłem — ale na nieszczęście sprowadziliśmy za sobą gromadę dwunogich istot, których blizkość niepokojąca mi się zdaje.
— Istot dwunogich?
— Dzikich.
— Dzikich! — rzekł kapitan ironicznie. — I cóż się pan dziwisz żeś spotkał dzikich, wstępując na jedną część kuli ziemskiej. A gdzież ich niema? A wreszcie, czy ci których dzikiemi pan nazywasz gorsi od innych?
— Ależ kapitanie!…
— Co do mnie, spotykałem ich wszędzie.
— Więc jeśli pan nie chcesz przyjąć ich na pokładzie Nautilusa, to trzeba przedsięwziąść środki ostrożności.
— Uspokój się pan, panie profesorze, niema się o co kłopotać.
— Ale ich jest porządna gromada.
— A ileż mniej więcej?
— Najmniej stu.
— Panie Aronnax — rzekł kapitan Nemo kładąc znów palce na klawisze — niech się tu zbiegną wszyscy krajowcy Papuazyi! Nautilus się ich nie obawia.
Palce kapitana zaczęły przebiegać klawisze, ale uważałem że dotykał tylko czarnych, co dawało me-
Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/228
Ta strona została przepisana.