Krajowcy byli tam ciągle, ale daleko liczniejsi niż wczoraj; było ich z pięćset lub sześćset może. Niektórzy korzystając z nizkiej wody, doszli po wierzchołkach koralowych na jakie dwa węzły od statku — i dobrze ich było widać. Byli to prawdziwi Papuanie, ludzie pięknej rasy, o czole szerokiem i wysokiem, grubym ale nie spłaszczonym nosie, zębach białych. Ich wełniste czupryny zafarbowane na czerwono, odbijały wydatnie od czarnego ciała, błyszczącego jak u Nubijczyków; w uszach przeciętych u dołu i rozciągniętych, wisiały szkaplerzyki z kości, a prawie wszyscy byli zupełnie nadzy. Tylko pewna ilość kobiet znajdujących się między niemi, odznaczała się osłoną, od bioder aż do kolan spadającą, niby krynolina z liści, podtrzymywaną przepaską także roślinną. Niektórzy z dzikich, pewnie naczelnicy, mieli naszyjniki ze szkiełek czerwonych i białych; wszyscy prawie uzbrojeni byli w łuki, strzały i tarcze, a na plecach mieli rodzaj sieci zawierającej pozaokrąglane kamienie, które zręcznie umieli z procy wyrzucać.
Jeden z naczelników najbliższych Nautilusa, przypatrywał mu się bacznie. Musiałto być jaki „mado” wysokiej rangi, bo był udrapowany w tkaninę z liści banana, wycinaną w zęby u dołu i jaskrawemi kolorami przetykaną.
Łatwo mógłbym go powalić, bo był dość blizko, ale wolałem czekać jakiejś zaczepki z jego strony. W zajściach Europejczyków z dzikiemi, tym pierwszym przystoi odbierać drugich, ale nie napadać.
Dopóki woda była nizka, krajowcy krążyli w blizkości Nautilusa, ale spokojnie się zachowywali. Sły-
Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/230
Ta strona została przepisana.