szałem jak wymawiając często wyraz „assai” zapraszali mnie gestami bym przybył na ląd; nie zdawało mi się jednak właściwem usłuchać tego zaproszenia.
Ned-Land bardzo był markotny, że nie mógł tego dnia udać się na wyspę dla dopełnienia swych prowizyj; zato bardzo zręcznie zajmował się urządzeniem mięsiwa i mąki sprowadzonych z wyspy. Co do dzikich, ci około jedenastej rano powrócili na ląd, bo morze zaczęło się podnosić i pokrywać wierzchołki koralowe. Ale liczba ich na pobrzeżu wzrosła jeszcze. Zapewne poprzybywali z wysp sąsiednich, czyli z właściwej Papuazyi. A jednak nie spostrzegłem ani jednej łodzi.
Nie mając co lepszego do roboty, chciałem przepatrzeć tę piękną przejrzystą wodę, na dnie której widać było pełno muszli, zwierzokrzewów i wodorostów morskich. Zresztą ostatni to już dzień spędzaliśmy w tem miejscu, skoro nazajutrz, jeśli według kapitana Nemo spłynąłby statek na pełne morze, mieliśmy udać się w inne strony.
Kazałem Conseilowi by mi przyniósł małą dragę, taką niemal jaką się łowi ostrygi.
— A dzicy? — zapytał Conseil — choć zdaje mi się że nie są złośliwi.
— A jednak sąto ludożercy, mój kochany.
— Można być ludożercą, a poczciwym człowiekiem, tak jak można być poczciwym, choć się lubi smaczne kąski; jedno drugiemu nie przeszkadza.
— Zgadzam się z tobą; niechże sobie oni będą, poczciwymi ludożercami, niech poczciwie pożerają tych co im wpadną w ręce. Że jednak nie mam ochoty żeby mnie pożarto choć uczciwie, więc będę się miał
Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/231
Ta strona została przepisana.