Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/234

Ta strona została przepisana.

— Łotr jakiś — krzyknął Conseil — wolałbym żeby mi rękę zgruchotał.
Conseil mówił szczerze, ale ja nie byłem jego zdania! Jednak położenie zmieniło się od niejakiego czasu, chociaż nie spostrzegliśmy tego. Około dwudziestu łodzi otaczało Nautilusa. Łodzie te czyli pirogi wyżłobione z pni drzew, długie, wązkie, dobre do pospiesznej żeglugi, utrzymywały się w równowadze za pomocą dwóch pływaków bambusowych, umieszczonych nad powierzchnią wody. Kierujący niemi na pół nadzy wioślarze, byli zręczni; to też nie bez pewnego niepokoju patrzyłem na zbliżanie się łodzi.
Widocznie Papuanie ci znali się już z Europejczykami i ich statkami. Ale nasz długi cylinder żelazny leżący w zatoce, bez masztów, bez komina, powinien był ich zdziwić. Że mieli nieprzyjazne zamiary, dowód już w tem, że się zrazu trzymali zdaleka; ale widząc nieruchomość statku, nabrali otuchy i chcieli się z nim oswoić. Właśnie tego oswojenia się nie należało dopuścić. Naszą bronią niewydającą odgłosu, niewielkie mogliśmy na nich zrobić wrażenie, bo dzicy szanują głównie to, co robi łoskot. Piorun bez grzmotu nie przerażałby ludzi choć niebezpieczną jest błyskawica, a nie jej odgłos.
W tej chwili pirogi posunęły się jeszcze bliżej ku naszemu statkowi, na który chmura strzał spadła.
— Do dyabła, to grad! — krzyknął Conseil, a może jeszcze zatruty.
— Trzeba dać znać kapitanowi — rzekłem wchodząc do wnętrza.
W salonie nie było nikogo; pozwoliłem sobie zapukać do drzwi prowadzących do kapitana. Wyraz