Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/255

Ta strona została przepisana.

Okropnie był zraniony; przez czaszkę zgruchotaną jakiemś tłukącem narzędziem, przeglądał mózg jakby czemś wygładzony. Gruczołki krwi skrzepłej poosadzały się na rozpływającej się masie mózgu, podobnej z koloru do moszczu winnego. Chory oddychał zwolna, a spazmatyczne drgania muskułów wzruszały twarz jego. Najzupełniejszy to był paraliż kręgowy, przy którym nie było już ani czucia ani ruchu.
Ująłem chorego za puls — był przerywany; kończyny ciała już stygły, i śmierć się zbliżała, a niepodobieństwem było ją opóźnić. Opatrzyłem tego biedaka, uporządkowałem bandaże, i zwróciłem się do kapitana.
— Czem on został raniony? — zapytałem.
— O to mniejsza — była odpowiedź nijaka; Nautilusa spotkało uderzenie które zgruohotało jeden z drągów machiny, a ten człowiek został nim uderzony, osłaniając porucznika który stał obok… Brat poświęcił się dla brata, przyjaciel dla przyjaciela — to rzecz bardzo prosta, Wszyscy na Nautilusie rządzą się tem prawem. Ale cóż pan mówisz o chorym?
Ociągałem się z odpowiedzią.
— Możesz pan mówić śmiało — rzekł kapitan — on nie rozumie po francuzku.
Spojrzałem raz jeszcze na rannego i rzekłem:
— Za dwie godziny będzie już po nim.
— To już niema dla niego ratunku?
— Niema.
Dłonie kapitana zerwały się kurczowo, a kilka łez spłynęło z jego oczu. Nie myślałem żeby ten człowiek umiał płakać.