Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/258

Ta strona została przepisana.

też niezmiernie byłem ciekawy zobaczyć te lasy skaliste, jakiemi natura zasadziła dno mórz niektórych.
Rozświeciwszy sobie drogę aparatem Ruhmkorffa, szliśmy obok ławicy koralowej tworzącej się dopiero; zczasem, zapełni ona pewno tę część oceanu Indyjskiego. Postępowaliśmy wzdłuż niezmiernie gęstych i poplątanych z sobą krzaków koralowych, pokrytych jakby małemi kwiatkami, prążkowanemi biało. Tylko że te krzaki nie rosły jak na ziemi, z dołu do góry, ale przeciwnie, przytwierdzone do skał, wszystkie rozrastały się od góry w dół.
Tysiące czarujących obrazów powstawało ze świateł igrających w tych, żywemi kolorami zalanych, rozgałęzieniach. Zdawało mi się, że widzę jak rurki te członkowate i cylindrowe drgają pod falowaniem wód. Pokusa mnie brała żeby zbierać te świeże korony kwieciste, ozdobione delikatnemi szypułkami: jedne ledwie rozwinięte, drugie rodzące się dopiero, głaskane lekkiem małych a lotnopłetwych rybek dotknięciem, jakby chmura ptastwa przeciągających. Ale zaledwie zbliżyłem rękę do tych żyjących kwiatów, do tych czułek ożywionych, a natychmiast uciekały; białe ich kielichy kryły się w czerwone rurki, kwiaty rozpływały się w moich oczach, a krzak zmieniał się w kawał kamienistego wzgórka.
Przypadek nadarzył, żem spotkał najpiękniejsze okazy zwierzokrzewów. Korale tego miejsca dorównywały pięknością tym, które się poławiają w morzu Śródziemnem na brzegach Francyi, Włoch i Berberyi. Żywe ich barwy usprawiedliwiały owe poetyczne nazwy: