Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/260

Ta strona została przepisana.

nicy porostów koralowych. Spotkaliśmy tam, nie już krzaki pojedyńcze lub krzewy skromnie wyrosłe, ale las niezmierny, potężną wegatacyę mineralną, ogromne drzewa skamieniałe połączone girlandami wdzięcznych plumaryj, tych lianów morskich ubarwionych wszelkiemi odcieniami kolorów. Pod wybujałemi tch drzew gałężiami, pokrytemi ciemnicą fal, przeszliśmy swobodnie; u stóp naszych rurkokrzewy, gwiazdowce, meandriny kręte i bruzdowane, gąbki, dzwonki i t.d. tworzyły kobierzec kwiecisty, olśniewającemi posiany klejnotami.
Nieopisany widok! Ah! czmużeśmy nie mogli udzielać sobie naszych wrażeń; czmuśmy byli więźniami tych masek z metalu i szkła! czemu nie mogliśmy przemawiać do siebie! Czemu nie dano nam takiego życia jak owym rybom zaludniającym płynny żywioł, albo raczej życia tych stworzeń ziemnowodnych, które przez całe godziny z rzędu przebiegać mogą według swej woli, dwoiste państwo: lądu i wody!
Kapitan zatrzymał się nareszcie; zatrzymałem się także, równie jak nasi towarzysze, którzy stanęli w półkole obok swego dowódzcy. Przypatrzywszy się lepiej, spostrzegłem że czterech z pomiędzy nich, dźwigało na barkach jakiś przedmiot podłużnego kształtu.
Byliśmy w środku obszernej polany, otoczonej bujnym drzewostanem podmorskiego lasu. Z naszych latarni płynęło na to miejsce światło przymierzchłe, od którego cień wydłużony padał na grunt. Na krańcach polany ciemność już była zupełna, i tylko żywe zwierzątka w koralu iskrzyły się tu i owdzie.