Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/261

Ta strona została przepisana.

Ned-Land i Conseil byli tuż przy mnie. Przypatrując się, uderzony zostałem myślą, że zapewne niezwykłe będę miał widowisko. Grunt był ponadymany w niektórych miejscach lekkiemi podniosłościami, oprawionemi niejako w wapień, i jakby ręką ludzką w pewnym ułożonemi porządku.
W środku polany, na skalach zwalonych na kupę, stał krzyż koralowy i wyciągał swe długie ramiona, jakby z krwi skamieniałej zrobione. Na znak kapitana, jeden z towarzyszących nam ludzi odjął od pasa motykę, i zaczął kopać otwór.
Zrozumiałem o co chodziło! Ta polana, to był cmentarz, a ten otwór miał być grobem; ten przedmiot podłużny przyniesiony przez ludzi osady, to ciało człowieka zmarłego tej nocy! Kapitan Nemo i jego towarzysze, przyszli pogrzebać swego kolegę we wspólnem ostatniem mieszkaniu, na niedostępnem dnie oceanu.
Nie! Nigdy jeszcze nie doznałem takiego jak wówczac wzruszenia; nigdy myśli poważniejsze jak wtenczas, nie nawiedziły mego umysłu. Nie wierzyłem, że widzę to na co patrzyłem.
Kopanie grobu zwolna postępowało. Spłoszone ze swego schronienia ryby, uciekały na wszystkie strony. Wapnisty grunt dźwięczał pod uderzeniami motyki, z pod której, gdy natrafiła na krzemień zarzucony tam na dnie oceanu, tryskały iskry. Otwór rosł wzdłuż i wszerz, i nareszcie dosyć się stał obszerny by objąć ciało człowieka.
Wówczas zbliżyli się ci którzy je nieśli. Owinięte w tkaninę z białego bisioru ciało, spuszczono