wodę latarnię elektryczną. Jej blask mógłby niespodzianie ściągnąć którego z niebezpiecznych mieszkańców tych wód.
Gdy kapitan domawiał tych słów, obróciłem się do Conseila i Ned-Landa, ale ci dwaj przyjaciele mieli już głowy zamknięte w pudle metalowem, nie mogli więc ani słyszeć ani odpowiadać.
Jedno jeszcze miałem zadać pytanie kapitanowi Nemo.
— A broń nasz — spytałem — nasze strzelby?
— Strzelby! A to po co? Przecież wasi górale ze sztyletem w ręku walczą z niedźwiedziami, a czyż stal nie jest pewniejsza od ołowiu? Oto jest tęgi sztylet. Zatknij go pan za pas i ruszajmy w drogę.
Spojrzałem na mych towarzyszy. Byli uzbrojeni jak my. a nadto Ned-Land wywijał potężnym harpunem, który przed opuszczeniem Nautilusa włożył do łodzi.
Porem idąc za przykładem kapitana, dałem sobie nakryć głowę ciężkim czerepem metalowym, a nasze zbiorniki powietrza natychmiast zostały w ruch wprawione.
Po chwili majtkowie z łodzi wysadzili nas jednego po drugim, i w głębokości półtora metra wody zstąpiliśmy na gładki piasek. Kapitan Nemo skinął na nas ręką, żebyśmy szli za nim i po lekkiej pochyłości zniknęliśmy pod falami.
Tu opuściły mnie myśli niepokojące mój umysł. Stałem się nadzwyczajnie ufnym. Łatwość poruszeń wzmacniała moje zaufanie, a osobliwość widowiska żywo zajmowała moją wyobraźnię.
Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/288
Ta strona została przepisana.