Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/289

Ta strona została przepisana.

Słońce przesyłało już dostateczną jasność pod wodę. Można było rozpoznawać najdrobniejsze przedmioty. Po dziesięciu minutach drogi, byliśmy pięć metrów w pod wodą, a grunt się prawie płaskim.
Na nasz widok, niby stado bekasów na trzęsawisko, zrywały się gromady ryb ciekawych z rodzaju jednopłetwych, opatrzonych jedyną płetwą przy ogonie. Poznałem zaraz jawańczyka, istnego węża ośm decymetrów długiego, z sinym brzuchem, którego zbyt łatwo możnaby wziąść za węgorza morskiego, gdyby nie miał złocistych pręgów po bokach. Z rodzaju bezskrzelowych, których ciało jest owalne, równie długie jak szerokie i ściśnięte, widziałem okazy o najświetniejszych barwach, noszące swoją płetwę grzbietową jak kosę; ryby jadalne, które ususzone lub zamarynowane dają wyborną potrawę, znaną pod nazwą karawad, widziałem także trankebarów należących do rodzaju głowaczów, których ciało okryte jest pancerzem łuskowatym o ośmiu podłużnych okach.
Stopniowe podnoszenie się słońca, coraz bardziej tymczasem rozjaśniało massy wód. Grunt zwolna się zmieniał. Po drobnym piasku mieliśmy prawdziwą zwirówkę z zaokrąglonych kamieni, zasłana kobiercem mięczaków i zwierzokrzewów. Pomiędzy okazami tych dwóch działów, zauważyłem placeny o skorupach wązkich i nierównych; gatunki ostrygowych właściwe morzu Czerwonemu i oceanowi Indyjskiemu, lucyny pomarańczowe o kręgowatej muszli; purpury perskie, które dostarczały Nautilusowi przedziwnej farby; skały rogate, jedenaście centymetrów długie, a sterczące pod wodą niby ręce gotowe cię pochwycić; ślimaki śrubowce najeżone kolcami; języczki begłowe dwusko-