Ubraliśmy się niebawem, obarczyli się dobrze zaprowidowanemi zbiornikami powietrza, ale lampy elektryczne nie były przygotowane. Zwróciłem uwagę kapitana na to.
— Na nicby się nam nie przydały — odpowiedział.
Myślałem żem źle słyszał, ale już nie można było powtórzyć mego spostrzeżenia, bo kapitan miał już głowę w kuli metalowej. Więc i ja z moją to samo zrobiłem. Uczułem, że mi włożono w rękę kij okuty, a w parę minut potem, po zwyczajnych zachodach stanęliśmy na dnie oceanu Atlantyckiego o trzysta, metrów pod powierzchnią morza.
Nadchodziła północ. W wodzie bardzo było ciemno — ale kapitan pokazał mi w odległości punkt czerwonawy, jakąś szeroko rozlaną światlość o dwie mile blisko od Nautilusa. Co to był za ogień, czem się zasilał, dlaczego i w jaki sposób istniał wśród płynnego żywiołu? nie umiałbym powiedzieć. Dosyć że nam przyświecał, prawda że trochę blado, ale dostatecznie by coś widzieć w ciemnościach. Pojąłem, że przyrząd Ruhmkorffa byłby nam niepotrzebny.
Ja i kapitan Nemo szliśmy obok siebie, prosto na widziane światło. Grunt równy wznosił się nieznacznie. Z pomocą lasek tęgie dawaliśmy kroki; ale droga szla niesporo, bo nam często nogi więzły w madzie ze zgniłych porostów, posianej płaskiemi kamieniami.
Tak postępując, słyszałem nad głowa jakieś niby gradowe odgłosy, które wzmacniały się niekiedy; deszcz gwałtowny padał na powierzchni morza. Mimowolnie przyszło mi na myśl że zmoknę, będąc wśród wody.
Musiałem się śmiać z tej myśli dziwacznej. Ale trzeba wiedzieć, że pod grubem okryciem skafandra nie czuje
Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/373
Ta strona została przepisana.