się żywiołu płynnego i zdaje się, jakby się było w atmosferze nieco gęstszej tylko niż na ziemi. Oto i wszystko.
Po półgodzinnym pochodzie, grunt się stal krzemienisty. Meduzy, skorupiaki mikroskopijne, pierze morskie, oświecały go lekko swą fosforescencyą. Stosy głazów pokryte były milionami zwierzokrzewów i wegetacyą porostów. Nogi się ślizgały na mchu morskim, i gdyby nie kij okuty, byłbym nieraz upadł. Gdym się obejrzał, dostrzegałem ciągle błyszczącą latarnię na Nautilusie, ale coraz bladziej.
Owe nagromadzenia kamieni, o których wyżej mówiłem, miały swój porządek który mi się dziwnym zdawał. Dostrzegałem jakieś olbrzymie bruzdy, ginące w odległości i których długości nie można było ocenić. I coś innego mi się zdawało, czego istnienia nie mogłem przypuścić. Zdawało mi się, że moje ciężkie ołowiane podeszwy druzgoczoczą jakąś ściółkę z kości, głucho trzaskającą pod nogami. Po jakiejże szliśmy równinie? Byłbym się pytał o to kapitana, ale nie umiałem jeszcze tego języka na migi, za pomocą którego on rozmawiał ze swymi towarzyszami podczas podmorskich wycieczek.
Tymczasem czerwonawa jasność, na którąśmy s.li wzrastała i zalewała przestrzenie. Obecność tego ogniska wśród wody, zacieka wiała mnie mocno. Byłże to jaki wpływ elektryczny, czy może zbliżałem się ku zjawisku natury, nieznanemu jeszcze uczonym na ziemi? Albo może — bo i to przyszło mi na myśl — ludzie wpływali czemś na ten pożar? Może pod temi warstwami wody spotkam towarzyszów, przyjaciół kapitana Nemo, żyjących jak on w sposób niezwykły, i których chciał odwiedzić? Może tam spotkam całą
Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/374
Ta strona została przepisana.