nego żelaztwa: krabów niezmiernych, spoczywających jak działa na lawetach; strasznych głowonogów, których splatane długie macki, wyglądały jak żyjący splot wężów. Nie znałem jeszcze tego świata olbrzymiego; do jakiegoż rodzaju zaliczyć te stworzenia stawowate, którym skala drugi niejako stanowiła pancerz? Jak natura urządziła ich istnienie wegetujące, i od ilu wieków żyją one w zapadłych oceanu warstwach?
Nie było czasu zatrzymywać się. Kapitan Nemo oswojony z temi strasznemi zwierzętami, nie zważał na nie. Nowe spotkaliśmy niespodzianki na pierwszej płaszczyźnie góry, na którąśmy się wspinali. Zarysowały się przed nami malownicze ruiny, już wyraźnie pokazujące, że pochodziły z ręki człowieka a nie Stwórcy. Nagromadzenia kamieni tworzące zarysy zamków i świątyń, rozciągały się szeroko; pokryte było to wszystko światem zwierzokrzewów jakby kwitnących; mchy i fukusy niby bluszcze pięły się około tych ruin, i odziewały je jakby płaszczem roślinnym.
Cóż to była za część świata? kto poustawiał te skały i kamienie jakby na uroczyskach przedhistorycznych? Gdzież mnie przyprowadził ten fantasta, kapitan Nemo?
Byłbym się go pytał, ale nie mogłem tego zrobić — więc go zatrzymałem, chwytając za ramię. Ale on tylko wstrząsnął głową i pokazując mi najwyższy szczyt góry, zda wał się mówić: „Chodź dalej, chodź jeszcze!“
Poszedłem. Od jednego zamachu, w kilka minut wdrapaliśmy się na szczyt wyższy od okolicznej skalistej masy, o jakie dziesięć lub dwanaście metrów. Spojrzałem w stronę którąśmy przebyli. Góra nie wyżej
Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/379
Ta strona została skorygowana.