Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/387

Ta strona została przepisana.

ze skamieniałemi gałązkami; teraz był skalisty, złożony z różnych części, to bazaltów, to law, to odłamów czarnego kamienia siarką nawiedzionego. Zdawało się, że się teraz zaczną góry — i w istocie po kilku obrotach Nautilusa spostrzegłem, że ze strony południowej jest niby mur jakiś, zagradzający nam zupełnie drogę. Szczyt jego występował niezawodnie nad powierzchnię oceanu; musiał to być jakiś ląd, a co najmniej, wyspy Kanaryjskie, albo która z wysp Zielonego Przylądka. Nie oznaczono położenia statku, może i umyślnie — to też nie wiedziałem gdzie jesteśmy. W każdym razie, ściana ta zdawała się wskazywać że tu się kończy Atlantyda, której mniejszą część przebiegliśmy dotąd.
Noc nie przerwała mych badań. Byłem sam, bo Conseil poszedł do swej kajuty. Nautilus zwolniwszy swój bieg, bujał ponad niewydatnemi masami gruntu, raz tuż nad niemi jakby chciał osiąść na nich, drugi raz wznosząc się kapryśnie na powierzchnię wody. Wówczas dostrzegłem przez kryształ wodny kilka świetnych konstellacyj, i te właśnie pięć czy sześć gwiazd, które stanowią ogon Oriona.
Byłbym pewnie długo jeszcze przyglądał się pięknościom morza i niebios — ale ściany zasunęły się, bo w tej chwili statek doszedł do jakiegoś lądu, wznoszącego się prostopadle wysoko w górę. Ciekawa rzecz, jakie będą dalsze jego poruszenia! Poszedłem do siebie, a Nautilus się nie poruszał. Położyłem się z postanowieniem aby wstać za kilka godzin.
Tymczasem dopiero o ósmej rano przybyłem do salonu. Z manometru widziałem, że Nautilus był na