Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/395

Ta strona została przepisana.

najdoskonalej był nieruchomy. Na jego powierzchni i na pobrzeżu, poruszali się ludzie osady, jak czarne mary na tle świetlnej atmosfery.
W tej chwili kroczyliśmy po wyniosłej skarpie skalistej, podpierającej sklepienie jaskini. Drapieżne ptaki krążyły tu i owdzie w zmroku przestrzeni, albo uciekały z gniazd zawieszonych na skalistych urwiskach. Byłyto jastrzębie białe pod brzuchem, i krzykliwe pustułki; piękne i tłuste dropie umykały po pochyłościach, jak im tylko dozwalała tego szybkość ich szczudeł. Dopierożto Ned-Land przyglądał się pożądliwie tej pysznej zwierzynie! A co się nażałował, że nie miał z sobą strzelby! Niemogąc ołowiem poczęstować którego dropia, próbował dosięgnąć go kamieniem i udało mu się nareszcie zranić jednego. Nie będzie to przesadą gdy się powie, że aby schwytać, narażał swoje życie ze dwadzieścia razy — ale go dostał nareszcie i wpakował tam, gdzie i miód poprzednio.
Z powodu niemożności posuwania się dalej tą skarpą, potrzeba było zejść na brzeg. Nad naszemi głowami rozwarta paszcza krateru, wyglądała jak wejście do olbrzymiej studni. Widzieć można było przez ten otwór, atmosferę nad górą i suwające nad nim chmury zachodnim wiatrem szarpane; widać było jak wlekły za sobą po wierzchołku góry mgliste swe łachmany. Byłoto znakiem, że bardzo nizko płynęły, bo szczyt góry wznosił się nad poziom morza nie więcej nad ośmset stóp.
W pół godziny po ostatnim znakomitym czynie Kanadyjczyka, dostaliśmy się na drugi brzeg jeziora. Florę tam stanowiły szerokie blamy małej rośliny baldaszkowej, wybornej do smażenia, nazywanej koprem