Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/425

Ta strona została przepisana.

Dnia 14-go marca pod 55° szerokości spotkaliśmy pływające lodowce, niewielkie kawały od dwudziestu pięciu stóp mające w przecięciu, tworzące jakby skały o które morze ze szmerem się ocierało. Nautilus płynął po powierzchni. Polujący już dawniej na morzach północnych Ned-Land, oswojony był z widokiem lodowych tych wysepek, ja i Conseil podziwialiśmy je po raz pierwszy dopiero.
W dalekości na widnokręgu południowym, rozciągała się biała błyszcząca wstęga. Wielorybnicy nazwali ją „ice-blink” (słodkie oczy lodowe). Nigdy chmury, jakkolwiekby grube były, nie zdołają jej zaciemnić. Tam to jest ławica lodowa.
Wkrótce też spotkaliśmy ogromniejsze kawały lodu, a blask ich zmieniał się odpowiednio do kaprysów atmosfery. Niektóre z tych mas wyglądały jakby żyłami zielonemi napuszczone, niby siarczanem miedzi (koperwas); inne zdawały się być ogromnemi ametystami, które światło przenika; tamte odbijały promienie dzienne na tysiącznych powierzchniach ich kryształów; inne znów przybierały wszystkie odcienia i kolory wapieni, któreby starczyły na zbudowanie z marmuru ogromnego miasta.
Im więcej posuwaliśmy się na południe, tem większe były rozmiary tych mas pływających, a one same coraz liczniejsze. Tysiące ptaków podbiegunowych, jak petrele północne, warcabnice, tak zwane od podobieństwa powierzchownego do pola gry w warcaby — i inne, wszystko to głuszyło nas swoim krzykiem. Niektóre brały nasz statek za ciało nieżywego wieloryba; siadały na nim i usiłowały dziobać dźwięczną jego powierzchnię.