Kapitan często przesiadywał zewnątrz statku podczas tej żeglugi między lodami, pilnie przyglądając się nieznanym tym przestrzeniom. Spokojne jego wejrzenie zapalało się niekiedy. Być może iż sobie myślał, że na tych massach podbiegunowych, wzbronionych niejako ludziom, on sam jest tylko panem, sam może przebiegać niedostępne innym przestrzenie. Być może iż myślał coś podobnego, ale milczał zagłębiony w dumaniu, z którego tylko wyrywała go niekiedy potrzeba pokierowania osobiście statkiem pomiędzy lodami. A wybornie umiał unikać uderzenia o lodowiska rozlegle czasem bardzo, a wysokie na 70 do 8O metrów. Nieraz zdawało się że już dalej posunąć się nie można było, szczególniej od 60° stopnia szerokości. Ale kapitan tak troskliwie szukał przejścia, że zawsze znalazł jakąś ciasną szparę w którą się śmiało zapuszczał, choć wiedział że się ona za nim zamknie.
Wiedziony biegłą ręką kapitana, Nautilus minął lodowiska różnego rodzaju i rozmaicie nazywane przez żeglarzy, stosownie do kształtu i wielkości: „ice-berg“ to jest góry, „ice-fields“ to jest lite i bezgraniczne na pozór pola lodowate, „drift ice“ czyli pływające lodowce, „packs“ to jest pola połamane, nazywane „palchs“ gdy są okrągłe, a „streanes“ gdy się składają z kawałków obdłużnych.
Temperatura powietrza dosyć była mroźna; termometr wystawiony na zewnątrz, wskazywał dwa lub trzy stopnie pod zero. Aleśmy ciepło byli poubierani, w futra z fok lub niedźwiedzi morskich. Wnętrze Nautilusa regularnie ogrzewane za pomocą elektrycznych przyrządów, pozwalało nam nie lękać się mocniejszego
Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/426
Ta strona została przepisana.