miętnym dla mnie na zawsze dniu 19-go marca, otworzyły się drzwi salonu, i wszedł kapitan Nemo.
— Wolne morze! — zawołał.
Biegun południowy.
Wybiegłem na platformę.
Tak! morze wolne. Zaledwie gdzieniegdzie kilka kawałków kry, kilka ruchomych lodników, w dali rozległe morze, świat ptasząt w powietrzu, krocie ryb w wodzie przybierającej stosownie do dna, mocno błękitny lub oliwkowo zielony kolor. Termometr Celsjusza wskazywał trzy stopnie powyżej zera. Byłototo jakby względną wiosną, zapartą poza tem lodowiskiem, którego kształty rysowały się na północnym horyzoncie.
— Jesteśmy przy biegunie? — zapytałem kapitana z bijącem sercem.
— Nie wiem — odpowiedział. W południe oznaczę położenie statku.
— Czy słońce pokaże się przez te mgły? — rzekłem, spoglądając na szarawe niebo.
— Cokolwiek go się pokaże, wystarczy mi — odpowiedział kapitan.
W odległości dziesięciu mil morskich od Nautilusa, wznosiła się w południowej stronie samotna wysepka, na wysokości dwustu metrów. Zmierzaliśmy