Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/449

Ta strona została przepisana.

— Czy te zwierzęta są drapieżne? — zapytał Conseil.
— Nie, — odpowiedziałem — byleby ich nie zaczepiać. Ale broniąc swe małe, foka wpada w straszliwą wściekłość, i często się zdarza, że rozbija na sztuki statek rybacki.
— Jest w swojem prawie.
— Nie przeczę.
O dwie mile dalej, przeciął nam drogę przylądek osłaniający zatokę od południowych wiatrów. Schodził prostopadle w morze, i pienił się u spodu od roztrącanej fali. Za nim rozlegały się straszliwe ryki jakie wydawać mogło tylko stado przeżuwających.
— Brawo — odezwał się Conseil — koncert byków.
— Nie — odrzekłem — to koncert morsów.
— Biją się?
— Biją się, albo igrają.
— Jeżeli się panu podoba, trzebaby to zobaczyć.
— Trzeba zobaczyć, Conseilu.
I zaczęliśmy wdzierać się na czarniawe skały, wśród nieprzewidzianych zawałów, po kamieniach oślizgłych od lodu. Nieraz staczałem się tłukąc sobie boki. Conseil ostrożniejszy i mocniejszy w nogach, ani się zachwiał — i podnosił mnie mówiąc: gdyby pan był łaskaw szerzej stąpać, toby pan mógł utrzymać lepszą równowagę.
Stanąwszy na szczycie przylądka, spostrzegłem obszerną białą równinę, napełnioną morsami. Zwierzęta te igrały z sobą. Były to ryki radości nie gniewu.
Morsy podobne są do fok kształtem ciała i układem członków. Ale w dolnej szczęce nie mają kłów