ta kotlina bieguna południowego służyła za schronienie rybokształtnym, ściganym zbyt zawzięcie przez myśliwców.
Zauważyłem także długie białawe sznury salp, w rodzaju jakby skupionych mięczaków, oraz duże meduzy, kołyszące się w wirze fali.
O godzinie dziewiątej przybiliśmy do brzegu. Niebo wyjaśniło się. Chmury zbiegały na południe. Mgły pierzchały z nad chłodnej powierzchni wód. Kapitan Nemo zwrócił się ku cyplowi, chcąc go zapewne użyć na obserwatoryum. Wejście nań było trudne, po ostrych kawałach lawy i pumeksu, wśród atmosfery przesyconej częstokroć siarkowemi wyziewami dymic. Kapitan, jak na człowieka odwykłego stąpać po ziemi, wdzierał się na najspadzistsze pochyłości ze zwinnością i lekkością, której nie mogłem sprostać, a którejby pozazdrościł mu nawet strzelec gemz.
Potrzebowaliśmy dwóch godzin czasu by dojść na szczyt tego cypla, w połowie porfirowego, w połowie bazaltowego. Ztamtąd wzrok nasz ogarnął rozległe morze, ku północy wyraźnie rysujące na tle nieba krańcową swą linię. U stóp naszych pola olśniewającej białości; nad głowami blady błękit oczyszczony z chmur. W północnej stronie tarcza słoneczna, jak kula ognista, przecięta już ostrzem poziomu. Z łona wód wzbijały się setki wspaniałych wytrysków. W dali Nautilus niby uśpiony wieloryb. Za nami, na południe i wschód niezmierzony obszar ziemi, chaotycznie nagromadzenie skał i lodów, których końca nie można było dojrzeć.
Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/454
Ta strona została przepisana.