łem Conseila za rękę. Pytaliśmy się wzajem spojrzeniem, nierównie wymowniej, niż gdyby myśli nasze wypowiadały wyrazy.
W tej chwili kapitan wszedł do salonu. Postąpiliśmy ku niemu.
— Droga jest zawaloną od południa? — zapytałem.
— Tak panie, lodowiec wywracając się zatamował wszelkie wyjście.
— Jesteśmy zaparci.
— Tak.
Brak powietrza.
Tak więc dokoła Nautilusa, z wierzchu, pod spodem, nieprzebyta ściana lodu. Byliśmy więźniami lodowiska. Kanadyjczyk uderzył w stół swoją olbrzymią pięścią. Conseil milczał, ja patrzyłem na kapitana. Oblicze jego przybrało wyraz zwykłej obojętności. Skrzyżował ręce na piersiach, rozmyślał, Nautilus już się nie ruszał. Wówczas kapitan przemówił.
— Panowie — rzekł spokojnym głosem, w takich warunkach jak jesteśmy, dwa są sposoby umierania.
Niepojęty ten człowiek miał minę profesora matematyki, rozwiązującego uczniom zagadnienie.
— Pierwszym, mówił dalej — jest umrzeć zmiażdżonym; drugim umrzeć z uduszenia. Nie wspominam o możliwości śmierci z głodu, bo zapasy Nautilusa