dzony temiż samem i symptomatami, doznając tych samych cierpień, nie opuszczał mnie ani na chwilę. Brał mnie za rękę, dodawał odwagi i szeptał.
— Ah! gdybym mógł nie oddychać, żeby zostawić panu więcej powietrza.
Słysząc to, czułem że łzy cisnęły mi się do oczu.
Przy tak nieznośnem położeniu wewnątrz statku, z jakimże pośpiechem, z jaką radością wdziewaliśmy przyrządy nurkowe, gdy przyszła na nas kolej do pracy! Oskardy dudniły po lodzie, męczyły się ręce, kaleczyły dłonie. Lecz cóż znaczyło znużenie i rany? Ożywcze powietrze płynęło w płuca! Oddychaliśmy! oddychali!
A jednak nikt nie przedłużał swojej podwodnej pracy nad czas oznaczony. Po skończeniu roboty, każdy składał dyszącym towarzyszom ów życiodajny rezerwoar. Kapitan Nemo dawał przykład i pierwszy ulegał tej surowej karności. Gdy przyszła pora, ustępował swój przyrząd innemu, i wracał do zepsutej atmosfery statku, zawsze spokojny, bez śladu znękania, bez skargi.
Tegoż dnia robota wykonywana była z większą jeszcze dzielnością. Pozostały już tylko dwa metry do wyrąbania na całej przestrzeni rowu. Dwa metry tylko dzieliły nas od wolnego morza. Ale rezerwoary powietrza były już prawie wyczerpane. Tę trochę co się zostało, należało zachować dla robotników Ani jednego atomu dla Nautilusa.
Wróciwszy na statek zostałem nawpół zaduszony. Co za noc! Nie zdołałem jej opisać. Takie cierpienia nie dają się wypowiedzieć. Nazajutrz mój oddech był ciężki. Do bólu głowy przyłączył się odurzający
Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/480
Ta strona została przepisana.