przyrząd, zatrzymali mi rękę i oddychałem kilka chwil z rozkoszą...
Spojrzałem na zegar: była godzina jedenasta z rana. Mieliśmy więc 28-go marca. Nautilus pędził z przerażającą szybkością czterdziestu mil na godzinę?
Gdzież był kapitan Nemo? Czy już nie żył? Czy towarzysze jego pomarli z nim razem?
W tej chwili manometr wskazywał, żeśmy się znajdowali tylko o dwadzieścia metrów pod powierzchnią morza. Zwyczajna kra dzieliła nas od atmosfery. Czyby nie dało się jej przebić?
Może! W każdym razie Nautilus miał spróbować. Czułem że w rzeczy samej przybierał prostopadłe położenie, opuszczając tył i podnosząc do góry ostrogę. Wprowadzenie wody starczyło na zmianę równowagi. Potem, pchnięty potężnym ruchem swej śruby, uderzył w spód kry jakby olbrzymim taranem. Rozbijał ją po trochu, cofał się i, godząc znów z całą szybkością, coraz to bardziej rozrywał; aż w końcu wybiegł w największym pędzie na wierzch lodowej płyty, druzgocąc ją swym ciężarem.
Otworzono, rzec można oderwano, klapę — i strumień świeżego powietrza ogarnął wszystkie części Nautilusa.